Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Patrzę przed siebie

Treść

Zdjęcie: Kacper Pempel/ Reuters

Z Pawłem Fajdkiem, rekordzistą Polski w rzucie młotem, rozmawia Piotr Skrobisz

Srebro mistrzostw Europy czy rekord Polski – co w minionym sezonie sprawiło Panu większą satysfakcję?

– Zdecydowanie rekord. Oczywiście medal mistrzostw Europy również był wielkim sukcesem, ale jednak rzut powyżej – i to znacznie – granicy 83 metrów był czymś wyjątkowym. Wyjątkowe także było miejsce, Memoriał Kamili Skolimowskiej. Nawet nie mogłem sobie wyobrazić lepszego.

Zacznijmy jednak chronologicznie, czyli od Zurychu. To były trudne zawody, bo walczył Pan na nich nie tylko z rywalami, ale także z samym sobą. Z bólem pleców.

– Nie była to komfortowa sytuacja. Ból nie chciał ustąpić, a w takiej sytuacji ciężko oczekiwać od siebie czegoś więcej. Ja jednak powiedziałem sobie, że skoro na mistrzostwa się wybrałem, to nie wypada walczyć o coś innego niż medal. Złoty medal. Zdobyłem srebrny, zatem mam motywację, by się poprawić.

Na mistrzostwa się Pan wybrał, ale jeszcze dwa tygodnie przed ich rozpoczęciem nie było to tak oczywiste.

– Z szacunku dla samego siebie zastanawiałem się nad sensem startu. Gdybym był w stanie rzucać 75 metrów, to pewnie wolałbym zostać w domu. Z takim wynikiem nic bym przecież nie osiągnął, poza narobieniem sobie kłopotów. Wyrzucałbym sobie, że nie przygotowałem formy, a do Zurychu pojechałem, pewnie pojawiłyby się niezbyt miłe komentarze z boku. Decyzję odłożyłem niemal do ostatniej chwili, ale nie musiałem czekać tak długo, bo wszystko zaczęło się układać. Pod koniec zgrupowania w Spale już czułem, że mogę powalczyć o medal.

Tak po ludzku – nie bał się Pan ryzyka? Starty z kontuzją zawsze są balansowaniem na krawędzi.

– Nie, nie bałem się. Jestem na tyle świadomy tego, co robię, że nie przekraczam granic zdrowego rozsądku. Kontuzje zazwyczaj traktuję jako sygnał od organizmu, który stara się mi przekazać, że potrzebuje przerwy i odpoczynku. Przed mistrzostwami moja aktywność ograniczała się wyłącznie do treningów. Poza nimi prawie się nie ruszałem, dbając o plecy w sposób absolutnie wyjątkowy.

W innych okolicznościach srebro pewnie uznałby Pan za porażkę, a tak było wyłącznie sukcesem. Mam rację?

– Nie do końca, bo medalu tak ważnej imprezy, jak mistrzostwa Europy, nie można traktować jako porażki. U nas w młocie już od kilkunastu lat na mistrzostwach kontynentu jest najwyższy poziom i o sukcesy trudniej niż na mistrzostwach świata. Medal to medal, po to trenujemy, by je zdobywać i przynosić chwałę Polsce i sobie. Z drugiej jednak strony ja zawsze mierzę w szczyt, czyli krążek z najcenniejszego kruszcu. Nawet teraz, w tak skomplikowanych okolicznościach, chciałem zwyciężyć.

A potem był Memoriał Kamili Skolimowskiej i konkurs marzeń. Nie przypominam sobie, by podczas jednych zawodów ktoś w każdej serii posyłał młot poza granicę 80 metrów.

– Ja też nie (śmiech). Mówiąc nieskromnie – było to wydarzenie wielkiego formatu, które odbiło się głośnym echem daleko poza granicami naszego kraju. Ta seria była wyjątkowa, okraszona do tego rekordem Polski. Cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie wygrałem w Zurychu, to sportową złość przekułem najlepiej, jak potrafiłem i po kilku dniach w Warszawie rzucałem jak nigdy dotąd. 80 m to już jest bowiem świetny wynik, a 83,48 to już kosmos. W historii tylko dziesięciu zawodników uzyskało lepszy wynik, a niestety można podejrzewać, że zdecydowana większość uczyniła to z nielegalnym wspomaganiem.

Po wszystkim powiedział Pan, że sport bywa nielogiczny. Nadal Pan tak twierdzi?

– No bo trudno w tym wszystkim jakąś logikę znaleźć. Są zawodnicy, którzy harują całe życie, osiągają pewien pułap, a gdy na krótki czas odpuszczą, nie potrafią się pozbierać. Ja przez cały sezon trenowałem na pół gwizdka. Miałem może dwa, trzy mocniejsze tygodnie, po których musiałem wrzucać na luz. Wydawać by się mogło, że trzeba być optymalnie przygotowanym, zdrowym, bez najdrobniejszej kontuzji, by bić rekordy. A ja tydzień przed Memoriałem przeleżałem w domu, robiąc w tym czasie dwa rozruchy.

Oczywiście nie znaczy to, że powinienem teraz odpuścić i do każdego sezonu przygotowywać się na pół gwizdka.

Dużo zmieniło w Pana życiu złoto mistrzostw świata sprzed roku?

– Dodało skrzydeł i wiary we własne siły. Było przełomem, momentem zwrotnym, szczególnie że przyszło po trudnych dla mnie igrzyskach olimpijskich. Ale w tym roku przekonałem się o prawdziwości tezy, że łatwiej jest wejść na szczyt, niż się na nim utrzymać, bo to drugie kosztuje o wiele więcej. A jeśli pyta pan o to, czy mistrzostwo świata zmieniło coś we mnie, to chyba nie. Mam nadzieję, że nie (śmiech). Jestem, jaki byłem, i mam wokół siebie ludzi, którzy nie pozwolą na to, bym się zmienił, czyli rozmienił na drobne. Dawno temu wyznaczyłem sobie cel, do którego zmierzam. To nie jest łatwa droga, raczej wyboista i pod górkę, ale świadomie na nią wkroczyłem i chcę zajść jak najdalej. Tytułem sprzed roku pocieszyłem się trochę i szybko o nim zapomniałem, bo gdybym rozpamiętywał, że jestem mistrzem świata, to chyba skończyłbym marnie. W sporcie trzeba cały czas ostro trenować z zakasanymi rękawami i rokrocznie potwierdzać swoją wartość. Wygrasz, noszą cię na rękach, ale krótko. Przegrasz, szybko zostaniesz zapomniany. Dlatego nie oglądam się na to, co było, tylko spoglądam w przyszłość. Przed siebie.

86,74 – tyle wynosi rekord świata w rzucie młotem. Jest do ruszenia, kiedykolwiek?

– Ciężko powiedzieć, bo wie pan…

Wiem, wiem. Wszyscy wiemy, w jakich padł czasach.

– Wiemy kiedy, wiemy jak. A nie wiemy, czy ktokolwiek będzie w stanie kiedykolwiek ten wynik poprawić. Ja obecnie nawet o nim nie myślę. Od lat oceniałem swoje optimum na 85 metrów i w tej kwestii nic się nie zmieniło. Jeśli zdrowie pozwoli, jeśli będę trenował mądrze i solidnie, to taki wynik uważam za realny. A rekord świata? Trzeba by mieć zdrowie jak koń, by na treningach i w kole wyprawiać rzeczy niewiarygodne. Wymagałby lat przygotowań, ogromnego szczęścia. Szczerze mówiąc, nie sądzę, by został pobity, przynajmniej w niedalekiej przyszłości.

Dziękuję za rozmowę.

Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik, 1 października 2014

Autor: mj